W ostatnim stuleciu można zaobserwować zwiększone zainteresowanie modą. Nie ma w tym nic dziwnego: ludzie od zawsze złaknieni byli posiadania jak największych ilości dóbr, a z czasem zyskiwali coraz więcej możliwości nabywania ich. O ile nasi przodkowie sprzed kilku pokoleń zmuszeni byli do poprzestania na maksymalnie kilku kompletach ubrań, o tyle my możemy w każdej chwili kupić dżinsy, bluzę czy koszulę za równowartość minimalnej stawki godzinowej. Oczywiście to nie oznacza, że naszemu społeczeństwu tak dobrze się powodzi – to konsekwencja rynku, który dopasował się do potrzeb konsumentów.
Narodziny fast fashion były na swój sposób nieuniknione już w momencie, w którym moda na stałe wsiąkła w społeczeństwo i przestała być czymś dla wąskiej grupy ludzi, elit. Nagle okazało się, że kopiowanie największych domów modowych i sprzedawanie replik za ułamki oryginalnych cen, jest biznesem znacznie poważniejszym, niż prowadzenie biznesu typu high-end; klienci wyżej niż jakość, stawiali sobie nowość, bardziej łaknęli też bycia na czasie czy przystępności trendów, nie wysokiego standardu.
Okolice roku dwutysięcznego wydają się być kluczowe dla rozwoju fast fashion. Marki takie jak Zara czy H&M stają się odbiciem wybiegów, szybko i tanio odtwarzając kreacje swoich drogich i ekskluzywnych odpowiedników. Nagle każdy mógł stać się modny, nie wydając na to fortuny, ani nie wyczekując na długich listach rezerwacji. Ten fenomen stał się globalny, docierając także do Polski – ubrania z sieciówek okazały się idealne dla społeczeństwa łaknącego akceptacji tłumu, dopasowania do pozostałych i naśladowania najmodniejszych nowinek.
T-shirt za dziesięć złotych
Termin fast fashion pojawił się już w tekście kilka razy, jednak jak go zdefiniować? To nic innego, jak dosłownie szybka moda: ubrania produkowane możliwie szybko, przy możliwie najniższych kosztach, w odpowiedzi na trendy. Te cechy przekładają się na wyjątkowo niską jakość produktów, ich swoistą „jednorazowość”. Ubrania zaczęły mieć dosłownie termin ważności – oczywiście na tyle krótki, aby potencjalny kupujący w kolejnym sezonie mógł wrócić i ponownie dokonać zakupu. Ponadto zaczął być forsowany koncept, który wykluczał zbyt częste zakładanie jednej części garderoby: wystarczy rzucić okiem na pierwsze strony plotkarskich pism, które to regularnie wytykają celebrytom powtórne założenie tej samej kreacji. Celebrytom czy influencerom, którzy to są wzorem do naśladowania dla wielu osób, w tym bardzo młodych, czyli podatnych na wpływy i manipulacje. Forsuje się posiadanie wielu ubrań, ponadto moda zmienia się z tygodnia na tydzień, co oznacza konieczność regularnego uzupełniania swojej szafy – o ile, oczywiście, chce się pozostać popularnym… To jednak wcale nie musi wiązać się z wielkimi kosztami: na popularnych stronach promujących szybką modę, ceny towarów zaczynają się już od kilku-, kilkunastu złotych.
Jednakże, wszystko ma swoją cenę: jeżeli nie zapłaci jej kupujący, zapłaci ją ktoś inny.
Apogeum szybkiej mody
Jak już zostało wspomniane, fast fashion zaczął szybko kiełkować jakieś dwadzieścia lat temu, poprzez tzw. sieciówki. Jednakże, szybko okazało się, że ceny można jeszcze bardziej zmniejszyć, jeszcze bardziej przyciągnąć do siebie klientów atrakcyjnie, wręcz abstrakcyjnie tanimi ubraniami. Od dawna mówi się o konsekwencjach takich działań, więc jak to możliwe, że pojawiła się konkurencja dla tanich, masowych ubrań?
Nie sposób nie wspomnieć tu o Shein, czyli firmie wypromowanej głównie za pośrednictwem Tik-toka, tworzącej głównie ubrania dla ludzi młodych, pragnących podążać za modą, ale nie wydawać na to wielkich pieniędzy. W czerwcu tego roku Shein uplasowało się na szczycie listy sprzedawców detalicznych z największą ilością transakcji w Stanach Zjednoczonych, prześcigając m.in. takich gigantów, jak chociażby Zara. Po wejściu na polską stronę Shein można odnaleźć między innymi takie perełki, jak topy, których ceny zaczynają się od ośmiu złotych, paski za sześć złotych czy pierścionki, kosztujące dwa złote za dwie sztuki. Właśnie to jest główną zaletą tej marki: cena. To wręcz szalony koncept – kompletny strój potrafi kosztować znacznie mniej niż obiad. W krajach rozwiniętych, przy średnich płacach, produkty te są niemalże darmowe, ich nabycie jest nieodczuwalne dla portfela. Ponadto Shein może pochwalić się niezwykle bogatym asortymentem produktów, w jednym z wywiadów chwalą się, że wypuszczają kilkadziesiąt do kilkuset (niektóre źródła podają nawet liczby powyżej tysiąca) nowych fasonów dziennie. Nie miesięcznie. Dziennie.
Jak oni to robią?
Kiedy Chiny stają się za drogie
Kiedyś mianem „chińszczyzny” określało się rzeczy tworzone tanio i szybko, o niskiej jakości wykonania. Co zaskakujące, obecnie firmy starające się zminimalizować koszty produkcji, coraz rzadziej zwracają się na rynek chiński, ponieważ ten, paradoksalnie, zaczyna stawać się zbyt drogi. Zbyt drogi w porównaniu do państw takich jak Bangladesz, Indie czy Wietnam. Oszczędza się na pracownikach, miejscach pracy i materiałach – wszystko po to, żeby końcowo móc zaoferować klientowi jak najniższą cenę, skusić jak największą liczbę osób na zakup produktów. Warsztaty marek promujących fast fashion często łamią fundamentalne prawa człowieka, skrajnie wykorzystując swoich pracowników, poza tym wiele z fabryk powoduje poważne zagrożenie dla zdrowia i życia zatrudnionych tam osób, rozpoczynając od zagrożenia pożarowego (składowanie łatwopalnych materiałów bez zachowania zasad BHP), poprzez nielegalne, groźne dla pracowników budowle (katastrofa budowlana w Szabharze, „słynne” zawalenia się budynku fabryki odzieży Rana Plaza w Bangladeszu, w której życie straciło ponad tysiąc osób, wiele innych zostało rannych), aż do toksycznych półproduktów używanych podczas produkcji – wystarczy rzucić okiem na metkę ubrań z popularnych sieciówek: ile z nich ma w składzie materiały syntetyczne, takie jak poliester czy akryl, związki takie jak ołów, PFAS i ftalany, szkodliwe nie tylko dla osób uczestniczących w produkcji, ale także tych, które noszą na sobie te ubrania przez dłuższy czas. O ile dla kupujących kończy się to zwykle reakcją alergiczną, wysypką (mogą mieć długofalowo poważniejsze konsekwencje, jednak ciągle pozostaje to w sferze badań i spekulacji), o tyle zagrożenie dla produkujących jest śmiertelnie niebezpieczne, dosłownie. Kraje trzeciego świata nie słyną z respektowania do godnych warunków płacy i dbania o zdrowie pracowników. Bo gdyby tak było, zarobki szwaczek w Azji nie wynosiłyby średnio od dwóch do czterech dolarów – to stawka dzienna, nie godzinowa. Kim jest człowiek, który uszył tę śliczną, uroczą, estetyczną sukienkę, wpisującą się w najnowsze trendy i podbijającą Instagrama? I ile on za to zapłacił, jeżeli ty wydałeś na nią zaledwie, bagatela, pięć dolarów?
Ciemna strona naszych wyborów
Cierpią społeczeństwo i zasoby ludzkie, ale nie tylko: nie można zapomnieć o innym, równie mrocznym aspekcie szybkiej mody: zużywanie i zatruwanie planety. Do wyprodukowania jednego t-shirtu przeciętnie zużywane jest 2500 litrów wody (para dżinsów to natomiast oszałamiające 14000 litrów), a sama produkcja ubrań, zwłaszcza firm oszczędzających na wszystkim, powoduje niewyobrażalne skażenia gleby czy wody. Barwienie i dodawanie chemikaliów do produktów nie może być obojętne dla środowiska, co więcej, szacuje się, że co roku ścinanych jest 70 milionów drzew, aby zaspokoić potrzeby firm odzieżowych. To gigantyczna, niewyobrażalna szkoda, wyrządzana Ziemi pośrednio naszymi rękami. Nie da się ukryć, że fast fashion napędza kupowanie nadmiernych ilości przedmiotów, przedmiotów szkodliwych i nietrwałych, tym samym czyniąc z naszej planety śmietnik ludzkiej próżności.
Czy wszystko jest jednoznacznie czarne lub białe?
Dookoła terminu „fast fashion” rozwinął się społeczny dialog, prowadzony głównie przez ludzi młodych, nierzadko nastolatków, głównie na platformach społecznościowych (instagram, tik-tok). Stajemy się coraz bardziej świadomi, co jest cenną zmianą, odtrutką na obojętność, która zaczęła rodzić się w szczytowym momencie rozwoju kapitalizmu – świadomość ta jednak dotyczy nie tylko kwestii ekologicznych, ale także tych związanych z dyskryminacją, wykluczeniem i nierównościami społecznymi. Podczas dyskusji o Shein często poruszana jest druga strona medalu, jaką jest piętnowanie osób uboższych, których nie stać na modne ubrania. Wygląd zewnętrzny stał się wyznacznikiem wartości człowieka; oczywiście nie dla każdego i nie można nazwać tego pożądanym zjawiskiem, jednak nie da się ukryć, że brak nadążania za trendami może przysporzyć sporo negatywnych przeżyć, zwłaszcza osobom młodym, nastolatkom. I to główny – być może jedyny – argument, który przemawia za Shein: wysoka przystępność produktów, wynikająca z konkurencyjnych cen. Czy jednak dopasowanie się do tłumu, niewyróżnianie od reszty jest tego warte? Na to pytanie należy odpowiedzieć sobie samemu, zgodnie z własnym kodeksem moralnym i przekonaniami. Warto tu jednak nadmienić, że jeżeli koniecznie zależy nam na ubraniach marek fast fashion, je również możemy dostać z drugiej ręki, często jeszcze z metkami. Przykładowo, na popularnym portalu z używanymi ubraniami, na moment pisania artykułów widnieje niemal 200 tysięcy ogłoszeń z rzeczami Shein, czy ponad 65 tysięcy z PrettyLittleThing, nie wspominając nawet o zawrotnej liczbie trzech milionów produktów z Zary. Być może to bardziej zrównoważona opcja, lepsza, niż kupno bezpośrednio od producenta.
Dokąd się udać?
Shein definitywnie przegrywa na wszystkich polach, poza jednym: ceną. Czy istnieje jednak jakiś sposób, aby kupować ubrania tanio, ale jednocześnie nie wydawać zbyt wiele? Oczywiście. Od lat istnieją sklepy z ciuchami z drugiej ręki – lumpeksy, second-handy, poza tym wiele osób praktykuje sprzedaż czy nawet oddawanie ubrań z ręki do ręki, w ramach sąsiedzkich znajomości (zwłaszcza w przypadku wyprawki dla małych dzieci). Ponadto w sieci intensywnie rozwijają się strony takie jak Vinted, umożliwiające sprzedaż używanych rzeczy. Dawanie drugiego życia przedmiotom, które z jakiegoś powodu już nam nie odpowiadają, ma praktycznie same plusy: zyskujemy więcej przestrzeni (pamiętajmy, że gromadzenie przedmiotów nie jest darmowe; płacimy za nie powierzchnią mieszkalną i czasem poświęcanym na porządki), zarabiamy na rzeczach, które końcowo i tak wylądowałyby w koszu, a jednocześnie ograniczamy szkody wyrządzane naszej planecie. Wyczyśćmy więc swoje sumienia i mieszkania, uwolnijmy się od zbędnego balastu i wykroczmy poza egoistyczne potrzeby posiadania ubrań zgodnych z najnowszymi trendami – takimi, które zmieniają się z tygodnia na tydzień, napędzane przez rozbuchany konsumpcjonizm i hedonistyczne społeczeństwo, w egoistyczny sposób skupione na swoich wymyślonych, sztucznie wykreowanych, płytkich potrzebach. Być może to jest najpiękniejszy prezent, jaki możemy podarować sobie (i innym, i planecie) na zbliżające się wielkimi krokami święta – wolność od nadmiaru, lepszy styl życia.
Kinga Łokaj
Fot: Klaudia Świergiel